W Palikrowach zaczął się pogrom…
Leżałam skulona pod ciałem martwej mamy. Uzbrojeni banderowcy stali nade mną. Całe szczęście uznali, że nie żyję - opowiada pani Józefa Bryg.
Strach. Towarzyszył mi przez całe życie. Jeszcze wiele lat po wojnie, za każdym razem gdy wchodziłam do mieszkania, zaglądałam ostrożnie pod wannę. Sprawdzałam czy przypadkiem ktoś się tam nie schował i nie będzie próbował mnie skrzywdzić. Bałam się własnego cienia. Niepokój właściwie mnie nie opuszczał.
To jest właśnie piętno Wołynia i Galicji Wschodniej. Piętno ocalałych.
Kiedy wracam dziś do tamtych strasznych dni – przede wszystkim przypomina mi się strach. Wszechobecny, paraliżujący, ściskający za gardło. Ciążący w trzewiach niczym kamień. Nie pozwalający spać, jeść, myśleć. Żyć.
Ten strach narastał. Aż stał się nieodłączną częścią naszego życia. Zaczęło się od pogłosek o pierwszych mordach na Polakach. I od wrogich spojrzeń i nieprzyjaznych pomruków naszych ukraińskich sąsiadów. Potem nocami obserwowaliśmy na horyzoncie krwawe łuny. To paliły się inne polskie wioski.
A wśród nas narastała psychoza. Czy nas też czeka śmierć? Kiedy przyjdzie nasza kolej? Choć byłam dzieckiem, doskonale wyczuwałam nastroje rodziców. Widziałam, że się boją. Pamiętam, że całymi godzinami wysiadywałam w oknie i wpatrywałam się w drogę. Idą już po nas czy nie idą? Przeżyjemy ten dzień czy nie?